sobota, 18 lutego 2017

Kelly Kettle Steampunk Lamp


Kelly Kettle to dzieło irlandzkiej manufaktury. Idea tego sprytnego czajniczka narodziła się pod koniec XIX wieku. Jego prekursorem była metalowa puszka, w której Patrick Kelly (pradziadek współczesnych właścicieli firmy) kombinował jak efektywnie zagotować wodę na ognisku w czasie wędkowania. Kiedy pan Kelly tracił młodość jego wynalazek był udoskonalany zdobywając przy okazji zainteresowanie wśród 'biwakowiczów', tworząc im narzędzie do gotowania wody na zamówienie. W latach 70-tych szybko rozwijający się transport i mniejsze koszta podróży otworzyły turystom drzwi do Irlandii. Rodzina Kelly rozpoczęła seryjną produkcję czajniczka, który w prawie niezmienionej formie produkowany jest do dnia dzisiejszego.

Steampunkowa lampka Kelly Kettle z dodatkiem wazonu

Dzięki dużej powierzchni grzewczej Kelly Kettle postawiony na ognisku potrafi błyskawicznie zagotować wodę, w sam raz na kawę czy herbatę, a gorący kubek 'na biwaku' zawsze jest mile widziany ;-).

Duża, tradycyjna żarówka 'Edison' ze spiralnym drucikiem może być przyciemniana wbudowanym przyciemniaczem na sznurkowym kablu

Lampka Kelly Kettle z 'zamkniętym' wazonem

Dla mnie 'problem' pojawił się któregoś dnia, kiedy otworzyłem drzwi od szafki i uświadomiłem sobie, że ten sprytny wynalazek leży w niej w zapomnieniu przez większość część roku. Nigdy więcej :-). Okazało się, że czajniczek świetnie nadawał się do mojego projektu steampunkowej lampki, przy okazji współgrającej z wazonem. Do czajniczka zamontowałem dużego 'edisonka', dorzuciłem sznurkowy kabel z wbudowanym przyciemnniaczem i zbudowałem podstawę z kawałka zapomnianej deski znalezionej gdzieś na ulicach Oxfordu.

Ręcznie przygotowana podstawa z kawałka deski znalezionej na ulicach Oxfordu

W projekcie udało mi się połączyć ze sobą trzy rzeczy: czajnik, lampkę i wazon, wszystko bez naruszenia funkcjonalności czajniczka. Ciekawostką jest, że czajnik nie jest przyspawany, przyklejony czy przykręcony do podstawy, a jednak trzyma się jej bardzo solidnie. Rezygnując na chwilę z lampki mogę go zabrać na zewnątrz i ugotować w nim wodę zawsze, kiedy mam na to ochotę ;-).

Kelly Kettle został stworzony do gotowania wody, i robi to błyskawicznie

sobota, 11 lutego 2017

Su Gorropu Gorge

Kiedy dokładnie rok wcześniej staliśmy przy znaku rozpoczynającym szlak do najgłębszego wąwozu w Europie obszedł nas mały smutek, że zabrakło nam czasu na tą wyprawę. Mijały kolejne miesiące, aż w końcu pojawił się plan ponownego wyjazdu na Sardynię. I tak o to jesteśmy, na drodze do celu numer 1 :-).

Wąwóz Su Gorropu to bez wątpienia najpiękniejsze miejsce jakie odwiedziliśmy na Sardynii. Przez tysiące lat rzeźbiony magiczną siłą rzeki Rio Flumineddu wypływającej z gór Supramonte, dziś zachwyca niepowtarzalnym pięknem strzelistych skał zbliżających się do siebie na odległość zaledwie 5 metrów.

Rok wcześniej...








Naszą wyprawę do su Gorropu rozpoczynamy o 7 rano, ładujemy do plecaków wszystko co niezbędne: wodę, jedzonko, apteczkę i naładowane aparaty ;-). Po godzinie zatrzymujemy się w Genna Silana położonej przy drodze SS125. Do wyboru mieliśmy dwa szlaki. Szlak prowadzący przez Genna Silana jest szlakiem trudniejszym i zarazem ładniejszym widokowo. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że będziemy schodzić z góry przez 4 kilometry w zasadzie bez żadnych podejść. Po drodze spotykamy kilku piechurów i ku naszemu zaskoczeniu kilku mountain bikerów, da się! :-) Podziwiamy piękne widoki, mijamy wielkie dęby korkowe i szałasy sardyńskich pasterzy pomału zbliżając się do bramy wielkiego wąwozu. Jest gorąco, na szczęście spory odcinek szlaku skryty jest w cieniu drzew. Robimy kilka przystanków na jedzenie i pamiątkowe zdjęcia. Po około 2 godzinach lądujemy w korycie rzeki, słońce pali jak na pustyni, a blask wapiennych głazów oślepia nasze oczy. Oczka krystalicznej wody w kolorze zieleni, wypływającej z podziemnej rzeki wąwozu są prawdziwą ulgą w tym 'piekielnym klimacie'.



























Przy wejściu do wąwozu stoi namiot, tu kupujemy bilety każdy po 5 euro, otrzymujemy też instrukcje jak się poruszać po wąwozie i na co zwracać uwagę. Junior dostaje swój kask i ruszamy.
Wąwóz Su Gorropu ma tylko 1,5 kilometra długości i podzielony jest na 3 szlaki: zielony - łatwy, żółty - dla średnio-zaawansowanych piechurów i czerwony dostępny tylko dla zaawansowanych 'climberów' ze sprzętem wspinaczkowym. Ten ostatni jest też najniebezpieczniejszy z dużym ryzykiem osunięcia kamieni wpadających do wnętrza wąwozu.





Idziemy, maszerując przez kamienie i przeciskając się przez wielkie, oszlifowane wodą głazy. Żadne zdjęcia nie oddają kapitalnego uroku tego miejsca. Od samego początku dociera do nas z daleka świergot ptaków odbijany od wielkich ścian, prawdziwa ptasia symfonia. Odczuwamy też ulgę, jest chłodniej niż przed wejściem do wąwozu. Idziemy jak przez wielki korytarz, stając na drodze przeciągu, pomału zbliżając się do wielkiej, pionowej ściany, której su Gorropu zawdzięcza sławę. Te 500 metrów robi wielkie wrażenie.











Patrząc na ten piękny krajobraz można odnieść wrażenie, że w wąwozie brakuje tylko rwącej rzeki. Rzeka jednak jest, płynie pod wąwozem, wypływając u jego wejścia w porze suchej w postaci małych strumyczków i krystalicznych oczek wodnych wypełnionych wodą, która jak najbardziej nadaje się do picia. Po części woda pochodzi z kropel opadających ze ścian wąwozu. Na niektórych kamieniach wyraźnie widać żłobienia, wyglądające jak naturalne rynny, droga, którą woda przemieszcza się w trakcie ulewy.





















































Docieramy do czerwonego szlaku, który łatwo rozpoznajemy po linach wiszących ze ścian, tu niestety musimy zawrócić.



















































Wychodzimy z wąwozu, robimy przerwę w cieniu wielkich głazów i ruszamy w drogę powrotną, która rozpoczyna się małą wspinaczką na drugi brzeg wyschniętej rzeki. Nasza droga powrotna jest też jednym ze szlaków dotarcia do wąwozu. Choć droga jest dużo łatwiejsza, nie jest jednak tak bogata widokowo jak ta, którą wybraliśmy by dostać się do su Gorropu. Tym bardziej cieszymy się z naszego wyboru :-)























Po około 50 minutach na ścieżce napotykamy znak 'jeep transfer' nakazujący przejście przez koryto rzeki. Przechodzimy bez problemu, rzeka to mały strumyczek przeciskający się między kamieniami zalegającymi w korycie. Dobra okazja by nieco się ochłodzić w czyściuteńkiej wodzie.





Wychodzimy z koryta, kilka kroków wyżej, między zaroślami dostrzegamy parę osób i dwa Land Rovery...bez kierowców. Nie minęła chwila by się zastanowić gdzie oni są, kiedy dostrzegamy pędzącego z góry zielonego jeepa. Z auta wychodzi starszy Włoch.
Are you going to Genna Silana?
Si.
Uradowani ładujemy się do środka, jest nas razem 9 osób. Siadamy tam, gdzie najmniej wygodniej, na tylnej, bocznej 'kanapie'. Sergio sprawia wrażenie doświadczonego 'taksówkarza'. Jego Land Rover połyka każdy zakręt na stromych podjazdach. W podskokach na kanapie gapimy się przez okno w tylnich drzwiach, momentami niedowierzając co to auto pochłania na swej drodze. Przez sporą część drogi lewitujemy w środku pędzącego jeepa. Nasza kanapa wyrzuca nas w górę jak katapulta na każdej hopie i wyrwie w drodze wyżłobionej przez rwącą wodę. Moja cała rodzina dociska mnie do tylnych drzwi utrudniając bardzo wykonanie pamiątkowej fotki. Po około 20 minutach docieramy na górę z wrażeniem, że podróż była długa. Jesteśmy w Campo Base, dla nas to przystanek na którym płacimy za podróż. Sergio po regeneracji zimnym piwkiem zaprasza do środka. Tym razem jesteśmy sami, mam więcej miejsca na zrobienie kilku zdjęć.
Fajne uczucie przemierzyć odcinek słynnej drogi SS125 w środku starego Land Rovera. Po 10 minutach sympatyczny Włoch wyładowuje nas w Genna Silana. Tu kończymy naszą niezapomnianą przygodę z wąwozem Su Gorropu.